sobota, 6 sierpnia 2011

Bard's Tale - Bajania Sayvil

-Historia, którą zamierzam opowiedzieć jest tak samo prawdziwa, jak ja w tym miejscu jestem realna. Działa się wieki temu, jednak jej ponadczasowa wartość jest nieprzemijalna i wierzę, że nawet po mojej śmierci będzie podawana sobie z ust do ust. Balladę tę wieki temu nazwano „Słońce i Cień” , a opowiada ona o wielkiej klątwie nałożonej na dwójkę mężnych bohaterów, którzy przez wiele lat musieli walczyć o swą miłość, pokonując straszliwe przeszkody...Historia Hogosa „Pieśniarza słońca” i Lythi „Tancerki cieni” już na zawsze zapadnie wam w serce.

                        ***

Wszystko zaczęło się w maleńkiej wiosce na północy. W dzień równonocy przyszło tam na świat dziecko. Było niecierpliwie oczekiwane przez całą wioskę za sprawą przepowiedni poprzedniego kapłana. Na kilka chwil przed śmiercią obiecał zgromadzonym mieszkańcom, że „wyśle” kogoś z zaświatów na swoje miejsce, aby mieścina mogła uporać się później z nękającymi ją problemami. Dziecko płci męskiej miało się urodzić do roku po śmierci wieszcza, i mieć charakterystyczne znamię na plecach. Przez ten rok w Kovii urodziło się dziesięciu chłopców, jednak żaden z nich nie spełniał wymagań. Nazajutrz miała minąć wyznaczona pora narodzin, więc każdy mieszkaniec spodziewał się, że to właśnie potomek Rewy i Boraga będzie tym wybranym. Po ciężkim porodzie i przy pomocy dwóch akuszerek na świat, nieomal zabijając swą starą matkę, przyszedł Hogos. Chłopiec miał na prawej łopatce maleńką kropkę i otaczające ją promienie...

Hogos rósł szybko i z czasem stał się dumą rodziców, a znany był w całej wiosce z chęci pomocy innym. Mimo swojego „namaszczenia” w niemowlęctwie, później miał takie same obowiązki jak chłopcy w jego wieku. Oprócz tego pobierał nauki zielarstwa i języków u akuszerki. Pozwalało mu to studiować księgi pozostawione przez starego kapłana. Nikt się specjalnie nie zdziwił, gdy po dziesiątych urodzinach chłopca, dwa lata po śmierci jego matki, do wioski przybył z dalekich stron wędrowiec. Był to starzec o wysokiej posturze, głębokim wejrzeniu i siwych włosach długich jak u niewiasty. Na jego piersi mienił się wszelkimi kolorami zachodzącego słońca, srebrny pedant. Devan, bo tak nazywał się ów kapłan,  zabrał Hogosa na szkolenie, które miało trwać  wiele lat, a do swej wioski miał już powrócić jako dorosły mężczyzna...


* * *            

-Aaaaaaaaaaaaaa!!!- bełkotliwy głos ojca wypełniał całe piętro ich małego domu na obrzeżach miasta. Dziewczynka miała nadzieję, że ojciec pochłonął już dziś dość alkoholu i jej nie znajdzie. Niestety, nadzieje okazały się płonne. Brutalna owłosiona ręka wyciągnęła ją za włosy spod skleconego z cienkiego drewna łóżka i postawiła przed sobą. Mężczyzna był w wyjątkowo paskudnym humorze. Jego przekrwione oczy patrzyły nienawistnie na kulące się w sobie dziecko. Jego oddech był tak cuchnący, że dziewczyna z trudnością opanowywała mdłości i starała się przetrwać ledwo zaczerpując tchu i patrząc w podłogę. Dziś nie miała szczęścia.
-Gdzie jest Ajona??- czkając wydusił z siebie ten, który mienił się jej rodzicielem.
Dziewczynka była w nie lada kłopocie, macocha wyszła wczesnym rankiem zostawiając dzieci na jej głowie, i do tej pory nie wróciła. Mała miała swoje przypuszczenia co do pobytu kobiety, ale taka sugestia mogła tylko rozwścieczyć już rozsierdzonego ojca. Stała więc spokojnie patrząc w ziemię starając się ignorować potrząsania i popychania. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero ból twarzy. Czerwony, piekący rumieniec w kształcie dłoni mężczyzny wykwitł na jej policzku.
-Jak śmiesz mnie ignorować gówniarzu?! Nie dość, że jesteś wybrakowana to jeszcze chcesz żeby sąsiedzi mówili, że mam upośledzoną córkę? Co?! 
-Przepraszam tato...
-Tato?! Tato?! Miałaś mnie nazywać tatusiem. Dość tego, masz za dużo wolnego czasu.- to mówiąc Gurlein szarpnął swoją córkę za rękę i niemal zwlókł ją ze schodów na parter ich domostwa, nie zważając, że ciągnie ją po pełnej drzazg, lepiącej się od brudu podłodze.
Na dole była tylko sień i jedyne ciepłe pomieszczenie w domu-kuchnia. W środku, pod okiennicą kuliła się trójka małych, brudnych dzieci. 4,5 letnie bliźniaczki oraz jej najmłodszy braciszek – Aston. Wszystkie dzieci wlepiały przerażony wzrok w ojca gdy ten siłą wkładał na sztywną ze strachu dziewkę cienkie palto i bluzgając pod jej adres wyrzucił ją za drzwi.

-I żebyś mi nie wracała do domu bez pieniędzy- zakończył swoją przemowę trzaskając jednocześnie drzwiami. Dzieckiem wstrząsnął dreszcz. Był środek zimy, a jej odzienie nie nadawało się nawet na późną jesień. Jednakże to nie zimno, do którego było przyzwyczajona sprawiało, że drżała. Był to strach. Wiedziała, że jeśli nie zdobędzie choć kilku groszy ojciec nie wpuści jej do domu, i wszystko odbije się na jej rodzeństwie. Ruszyła więc przed siebie kuląc ramiona i przytrzymując poły za małego płaszczyka. Nie lubiła kraść, ale dziś nie miała szans nic wyżebrać. Brzydziła się sama siebie za to co robi, ale wielokrotnie szukała uczciwej pracy, nikt jednak nie chciał przyjąć małego dziecka do jakiejkolwiek roboty, tym bardziej dziewczynki i to widocznie powłóczącej nogą. Pytała wielokrotnie ojca o ten wypadek, ale on zbywał ją mówiąc, że to z powodu tego defektu właśnie, zostawiła ją matka, nie zabierając ze sobą, gdy uciekała z miasta. Jeśli własna matka jej nie chciała, to nic dziwnego, że ojciec tak ja traktuje. Przez chwilę jej oczy zaszły mgłą i wchodząc do Dzielnicy Kupców samotna łza popłynęła po jej policzku, jednak lodowaty wiatr szybko ją wysuszył i wywiał z głowy i serca użalanie się nad sobą.

Swój cel znalazła szybko, mężczyzna w białej szacie zdawał się być ślepy i głuchy na wszystko wokół siebie. Rozmawiał z kupcem przy jednym ze straganów niepomny szalejącego po dziedzińcu wiatru. Jego skórzana torba spoczywała na pół otwarta na biodrze.
Żołądek skręcił się dziewczynce z głodu, i nie zastanawiając się wiele ruszyła w kierunku mężczyzn. Już miała wyjąć bezszelestnie kilka miedziaków z sakiewki, kiedy poczuła rękę na ramieniu. Za nią stał strażnik miejski i patrzył surowo. Została przyłapana na gorącym uczynku. To koniec!- krzyczała w myślach. Zapewne za tak zuchwałą kradzież odetną jej rękę albo powieszą! Głód sprawił, że była zbyt nieostrożna. Ciemne oczy mimowolnie wypełniły się łzami...Człowiek, któremu próbowała zabrać pieniądze odwrócił się słysząc hałas za sobą, spojrzał najpierw na jej rękę w swojej torbie, potem na jej twarz, na koniec na strażnika gotowego do działania. Wszystko było stracone...
-Ależ Brygido! Tysiąc razy ci mówiłem, że jeśli chcesz kilku miedziaków poproś mnie, zamiast grzebać mi po torbie!- powiedział spokojnym tonem.
Nie wiadomo, czy zdziwiona była bardziej ona, czy strażnik. Dziewczynka myślała gorączkowo, może człowiek z kimś ją pomylił?? Strażnik popatrzył podejrzliwie, wymienił kilka słów z odzianym w biel jegomościem i upewniwszy się, że dziecko jest wnuczką człowieka, a więc nie doszło do przestępstwa,  zostawił ich w spokoju. Dziewczynka poczuła natychmiastową chęć ucieczki, ale żylasta ręka mężczyzny złapała ją za nadgarstek.
-Chodź-powiedział i zaczął ciągnąć ją ku wyższym dzielnicom miasta. Była już zbyt odrętwiała z zimna by się przejmować czy pamiętać drogę. Po wielu krokach zatrzymali się przed kamiennym, wysokim budynkiem. Jegomość zastukał laską w drzwi i natychmiast został wpuszczony.
         

Posłusznie poszła za nim do pokoju wypełnionego od góry do dołu księgami. Nie umiała czytać ani pisać, liczenie znała tylko na monetach. Mężczyzna zdjął płaszcz i podsyciwszy ogień w kominku usiadł naprzeciw niej w fotelu. Westchnąwszy ciężko odezwał się:
-Siądź dziecko. Ja nie gryzę.- dziewczyna walczyła z podejrzliwością, ale zmęczenie wzięło górę nad nawykami, i usiadła ostrożnie w fotelu.
-Dlaczego to zrobiłaś? Cóż ci złego uczyniłem, że postanowiłaś mnie okraść?
Może to łagodny ton głosu, a może sposób zadania pytania, czy w końcu głębokie wejrzenie niebieskich oczu sprawiło, że całkowicie otworzyła się przed nieznajomym. Opowiedziała mu więc cały swój dzisiejszy dzień, opowiadała o agresywnym ojcu, wiecznie odurzonej narkotykiem macosze, młodszym rodzeństwie, głodzie, chłodzie, biciu, i samotności i żalu tak wielkim, że myślała, że pęknie jej serce. Mężczyzna siedział cierpliwie, słuchał, nie mówił nic. W końcu podał jej chustkę, a kiedy wytarła oczy uśmiechnął się.
-Nazwam się Devan a ty?
-Lyyyythia- ach, to przeklęte jąkanie.
-To piękne imię, a teraz powiem ci co zrobimy.
I w miarę jak mówił oczy dziewczynki robiły się coraz bardziej okrągłe. Devan do końca dotrzymał swej obietnicy, choć nigdy nie wyjaśnił jej dlaczego ją złożył, ani czemu uratował ją przed strażnikiem...



* * *       
        

Minęły dwa miesiące odkąd Lythia spotkała Devana, lecz jej życie zmieniło się diametralnie. Devan okazał się wysoko postawioną figurą w jednym z Zakonów i choć dziewczynka nie wierzyła w bogów, to przyznawała, że jedynie opatrzność tego zimowego dnia zesłała jej kapłana. Od 60 dni codziennie rano uczęszczała do świątyni, gdzie pomagała w kuchni i wykonywała inne gospodarskie czynności, za to otrzymywała wynagrodzenie, które potem mogła oddać ojcu. Popołudniem na godzinę widywała się z Devanem, który uczył ją pisać i czytać, a na koniec chodziła na zajęcia w Świątyni. Kapłani próbowali nawet wyleczyć jej kulawą nogę. Co prawda, Devan nie mógł zabronić jej ojcu traktować ją ciągle jak zero, ale mimo wszystko w dziewczynce zaszła wielka zmiana. Miała komuś komu mogła zaufać, i z utęsknieniem wyczekiwała kolejnego ranka by uciec z domu na te kilka godzin.
Dziś była wyjątkowo zadowolona, sam Devan zlecił jej zadanie. Miała przynieść mu ważny pakunek z dzielnicy obok. Lubiła robić dla niego sprawunki, miała poczucie, że niejako mu się odwdzięcza. Już dochodziła do jego domu, gdy została celowo i brutalnie pchnięta w plecy, i jak długa runęła w kałużę. Cenny pakunek wypadł z jej dłoni i potoczył się kilka metrów. Przez Lythią stanęło trzech wyrostków, dwóch z nich trzymało drewniane pałki, trzeci dzierżył nóż. Wszyscy byli rozochoceni i wyraźnie podnieceni próbą rozboju. Znała ich ze swojej dzielnicy, kilka razy chcieli zabrać jej rzeczy przeznaczone dla kapłana, ale ona ich zbyła. To miała być kara. Najstarszy z oprychów wzniósł broń, dziecko zamknęło oczy oczekując ciosu, ale ten nie nadszedł. Czyjaś ręka  powstrzymała nadchodzące uderzenie i skierowała je przeciw napastnikowi. Raz dwa nieznajomy wybawiciel poradził sobie z dwójką oprychów, a trzeci nie czekając na rozwinięcie sytuacji uciekł. Te same silne ręce, które sprowadziły ratunek postawiły ją na nogi i podtrzymały, gdy osłabła. Dziewczynka nieśmiało spojrzała w górę. Zobaczyła mniej więcej 16letniego chłopaka, o jasnych jak zboże włosach i niebieskich jasnych oczach. Uśmiechnął się on do niej promiennie. Instynktownie odpowiedziała na uśmiech.
-Chodź- wskazał na gdzieś ręką i podniósł jej paczkę – tam mieszka mój mentor, doprowadzimy cię do porządku.
Dziewczyna posłusznie poszła za nim nie puszczając jego dłoni. W końcu zebrała się na odwagę i przedstawiła się:
-Mam na imię Lythia.
-Hogos- usłyszała w odpowiedzi i ruszyli w stronę domu Devana.

Później...

                                           *                   *           *

Klepnięcie w ramię wyrwało opowiadającą historię kobietę z transu. Publiczność jęknęła zawiedziona, a sama niewiasta ze złością w oczach obróciła się w kierunku przeszkadzającego.
-Czego?!- warknęła.
-Wybacz Sayvil- powiedział Rolf, właściciel knajpy, w której dawała występ- ale 3 jezdnych czeka na ciebie na zewnątrz. Mówią, że to pilne.
Kobieta z westchnieniem podniosła się ze stołka i ukłonem przeprosiwszy widownię wyszła za kotarę. Tam chciwie upiła kilka łyków wody, a później śpiesznie podążyła na zewnątrz. Jeźdźcy jak mówił Rolf czekali, wiedziała już kogo posłańcami są. A więc Zakon Patrzących w Gwiazdy zdecydował się  dać jej zadanie. Odebrała niewielki pakunek z rąk rycerza, i otrzymawszy wskazówki udała się  ponownie do tawerny. Bardka podeszła do kontuaru i rzuciła z uśmiechem:- Jutro wyjeżdżam ze Stoneheim, płynę na południe! Wrócę za jakiś czas!
Barman pokiwał ze zrozumieniem głową, a kobieta potrząsając białymi włosami udała się w kierunku widowni tłumacząc publiczności, że resztę historii usłyszą kiedy indziej. Jęk zawodu był dla niej największą nagrodą. Nic dziwnego, że jęczeli-pomyślał stary karczmarz- on sam chętnie usłyszałby resztę...         

1 komentarz:

  1. Och! To Sayvil chyba wiem skad wzielas imie:>
    Historia niesamowita dobrze sie czytalo chyba wiem jak sie skonczy.

    Rad

    OdpowiedzUsuń