poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Rzeczywistość

Opowiadanie to jest dla mnie wyjątkowe. Nie ze względu na jakieś cudowne walory literackie, czy ogólną wartość przekazu, ale dlatego, że jest jednym z nielicznych, które zachowały się przez tyle lat na moim dysku.

Pisałam je nocą, a liczy sobie ono tyle lat ile znam Cazpiana odejmując dwa:)

Krzysztof, którego opisałam istnieje naprawdę, ale mam nadzieję, że nigdy nie będzie dane Wam go poznać - grozi to wieloma k6 punktów obłędu i wiecznymi telefonami o drugiej nad ranem.

Ponieważ mam sentyment do "Rzeczywistości" wrzucam ją w stanie w jakim powstawała lata temu. Teraz pewnie mogłabym tu popoprawiać to i owo, ale nie widzę w tym celu.

Nie jest to opowiadanie RPG-owe, ani nawet związane z fantastyką, ale mam nadzieję, że wybaczycie.

RZECZYWISTOŚĆ


Mężczyzna nerwowo przechadzał się po pokoju. Co jakiś czas zatrzymywał się i spoglądał na zegarek. Jego mina świadczyła o zniecierpliwieniu spowodowanym  przedłużającym się czekaniem.

-15 minut. Jeszcze 15 minut- pomyślał.

Normalnie nie miał problemu z wykorzystaniem wolnego czasu, ale ta sytuacja była wyjątkowa. Z bolesnym westchnieniem usiadł na jedynym wolnym krześle w pokoju.
Resztę stołków pokrywały ubrania i rozmaite papiery. Właściwie to całe pomieszczenie wyglądało jakby przeszedł przez nie huragan. Na podłodze leżały sterty książek, a pudełka po jedzeniu i napojach zajmowały większość sporego łóżka.
Nie sposób było także określić jaka jest pora dnia. Grube kotary w kolorze ciemnej miedzi zasłaniały okna nie dając rozpanoszyć się światłu. Na szczęście wiedza o wyglądzie świata zewnętrznego nie była mu potrzebna. Krzysztof - bo tak nazywał się ów człowiek- doskonale wiedział, która jest godzina.

Zostało 13 minut.


Gdyby w domu był telewizor nasz bohater zapewne włączyłby go zapełniając sobie czas oglądaniem. Niestety, jedynym sprawnym elektronicznym urządzeniem  była lodówka. Jej miarowe buczenie niejednokrotnie ułatwiało mu zasypianie. Krótkie spojrzenie w stronę kuchni dało mu nadzieję. Podniósł się z krzesła i chwiejnym krokiem podszedł do lodówki. Otworzył ją jednym szarpnięciem czując, że opuszczają go siły - była pusta.

Krzysztof nie palił, gdyby był nałogowcem na pewno wyciągnąłby teraz pogniecioną paczkę papierosów z kieszeni i ulżył swemu cierpieniu. Krzysztof także nie przeklinał, żaden więc niecenzuralny wyraz nie wydostał się z jego ust. Po prostu wrócił w całkowitym milczeniu na swoje krzesło i usiadł ze spuszczoną głową.
Potworny ból szarpnął jego trzewiami.

Zostało 10 minut.

W tej pseudo-agonii starał się pomyśleć o czymś innym. Przyjemniejszym…
Matka... Nie, ten obraz zawsze sprawiał mu dodatkowy ból. Nigdy nie był dla niej dość dobry. Ojciec? Wiecznie zajęty i zestresowany człowiek, dla którego Krzysztof mógłby nawet nie istnieć. Zamroczony bólem starał się znaleźć punkt zaczepienia, oparcie dla swoich rozbieganych myśli. Praca... Ona nigdy go nie opuściła, zawsze dawała wytchnienie i satysfakcje. Lecz to właśnie przez nią znalazł się w tej sytuacji.  Co robić?!

Zegarek pokazywał 23 34. Oznaczało to jeszcze 7 minut czekania.


-7 minut- pomyślał Krzysiek- Tyle czasu zabiera mi codziennie dojazd do pracy. Jak to jest, że rano upływają mi one tak szybko, a teraz wydają się wiecznością ?
Te i inne  „filozoficzne” rozważania pozwoliły mu na jakiś czas oderwać się od rzeczywistości. Bolesność brzucha dała o sobie znać kilka chwil później.


3 minuty...

Ze zdenerwowania spociły mu się ręce.

2 minuty...

Poczuł suchość w ustach, a serce zaczęło bić szybciej.

Minu... W tej chwili zadzwonił telefon. Krzysztof powoli podszedł do aparatu i z wahaniem podniósł słuchawkę.

-Halo?

Odpowiedział mu zdenerwowany głos:

-Pan Krzysztof  (piiiippp) ?

-Tak, przy telefonie.

- Bardzo mi przykro, ale z powodu korków w centrum miasta nasz posłaniec spóźni się.. Eeeee...Jakieś... 10 minut...- powiedziała niepewnie kobieta  po drugiej stronie.

Krzysztof upuścił telefon. Nogi się pod nim ugięły. Upadł na kolana i ze łzami w oczach wpatrywał się w swe ręce.

To niemożliwe- wyszeptał.

Skulił się w pozycji embrionalnej na dywanie czekając na śmierć. Wiedział, że zanim ona nadejdzie przyjdzie mu cierpieć daleko bardziej niż teraz. Zastanawiał się co mógł zrobić tak złego, by życie doświadczało go w ten sposób. Nie mogąc znaleźć odpowiedzi zaczął bezgłośnie płakać. Nie wiedział ile czasu upłynęło, wydawało mu się, że całe wieki przeleżał na podłodze zanim usłyszał upragniony dźwięk dzwonka do drzwi.  Ostatkiem sił zerwał się na nogi i  w biegu porwał portfel leżący na stole. Choć od przedpokoju dzieliło go zaledwie kilka metrów ciemna mgła zasnuła mu na chwilę wzrok.

- Nie poddam się - wysyczał przez zęby mężnie stawiając kolejne kroki.
   
Dotarłszy do celu upewnił się tylko, że po drugiej stronie znajduje się osoba, której oczekiwał. Otworzył mu pośpiesznie  i wcisnąwszy w rękę posłańca kilka banknotów wyszarpnął pudełko z rąk nieszczęśliwca. Wiedział, że ten niedługo zadowoli się otrzymanym napiwkiem, Krzysztof bowiem nigdy nie zostawiał świadków. Wyszczerzył się na krótką chwilę do swojego dealera. Nie zwracając uwagi na minę chłopaka, zatrzasnął mu drzwi przed nosem i szybko przeszedł do pokoju.
Wolną ręką zmiótł ze stołu na ziemie wszystkie kartki i butelki, i położył na  nim drogocenny ładunek. Wciągnął w nozdrza znajomy zapach, jego cierpienie miało się wkrótce zakończyć.

Rozejrzawszy się jeszcze, czy nikt go nie obserwuje wyciągnął z uśmiechem rękę w kierunku pudełka z najważniejszym dla niego w życiu napisem.



 "Pizza"









sobota, 6 sierpnia 2011

Bard's Tale - Bajania Sayvil

-Historia, którą zamierzam opowiedzieć jest tak samo prawdziwa, jak ja w tym miejscu jestem realna. Działa się wieki temu, jednak jej ponadczasowa wartość jest nieprzemijalna i wierzę, że nawet po mojej śmierci będzie podawana sobie z ust do ust. Balladę tę wieki temu nazwano „Słońce i Cień” , a opowiada ona o wielkiej klątwie nałożonej na dwójkę mężnych bohaterów, którzy przez wiele lat musieli walczyć o swą miłość, pokonując straszliwe przeszkody...Historia Hogosa „Pieśniarza słońca” i Lythi „Tancerki cieni” już na zawsze zapadnie wam w serce.

                        ***

Wszystko zaczęło się w maleńkiej wiosce na północy. W dzień równonocy przyszło tam na świat dziecko. Było niecierpliwie oczekiwane przez całą wioskę za sprawą przepowiedni poprzedniego kapłana. Na kilka chwil przed śmiercią obiecał zgromadzonym mieszkańcom, że „wyśle” kogoś z zaświatów na swoje miejsce, aby mieścina mogła uporać się później z nękającymi ją problemami. Dziecko płci męskiej miało się urodzić do roku po śmierci wieszcza, i mieć charakterystyczne znamię na plecach. Przez ten rok w Kovii urodziło się dziesięciu chłopców, jednak żaden z nich nie spełniał wymagań. Nazajutrz miała minąć wyznaczona pora narodzin, więc każdy mieszkaniec spodziewał się, że to właśnie potomek Rewy i Boraga będzie tym wybranym. Po ciężkim porodzie i przy pomocy dwóch akuszerek na świat, nieomal zabijając swą starą matkę, przyszedł Hogos. Chłopiec miał na prawej łopatce maleńką kropkę i otaczające ją promienie...

Hogos rósł szybko i z czasem stał się dumą rodziców, a znany był w całej wiosce z chęci pomocy innym. Mimo swojego „namaszczenia” w niemowlęctwie, później miał takie same obowiązki jak chłopcy w jego wieku. Oprócz tego pobierał nauki zielarstwa i języków u akuszerki. Pozwalało mu to studiować księgi pozostawione przez starego kapłana. Nikt się specjalnie nie zdziwił, gdy po dziesiątych urodzinach chłopca, dwa lata po śmierci jego matki, do wioski przybył z dalekich stron wędrowiec. Był to starzec o wysokiej posturze, głębokim wejrzeniu i siwych włosach długich jak u niewiasty. Na jego piersi mienił się wszelkimi kolorami zachodzącego słońca, srebrny pedant. Devan, bo tak nazywał się ów kapłan,  zabrał Hogosa na szkolenie, które miało trwać  wiele lat, a do swej wioski miał już powrócić jako dorosły mężczyzna...


* * *            

-Aaaaaaaaaaaaaa!!!- bełkotliwy głos ojca wypełniał całe piętro ich małego domu na obrzeżach miasta. Dziewczynka miała nadzieję, że ojciec pochłonął już dziś dość alkoholu i jej nie znajdzie. Niestety, nadzieje okazały się płonne. Brutalna owłosiona ręka wyciągnęła ją za włosy spod skleconego z cienkiego drewna łóżka i postawiła przed sobą. Mężczyzna był w wyjątkowo paskudnym humorze. Jego przekrwione oczy patrzyły nienawistnie na kulące się w sobie dziecko. Jego oddech był tak cuchnący, że dziewczyna z trudnością opanowywała mdłości i starała się przetrwać ledwo zaczerpując tchu i patrząc w podłogę. Dziś nie miała szczęścia.
-Gdzie jest Ajona??- czkając wydusił z siebie ten, który mienił się jej rodzicielem.
Dziewczynka była w nie lada kłopocie, macocha wyszła wczesnym rankiem zostawiając dzieci na jej głowie, i do tej pory nie wróciła. Mała miała swoje przypuszczenia co do pobytu kobiety, ale taka sugestia mogła tylko rozwścieczyć już rozsierdzonego ojca. Stała więc spokojnie patrząc w ziemię starając się ignorować potrząsania i popychania. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero ból twarzy. Czerwony, piekący rumieniec w kształcie dłoni mężczyzny wykwitł na jej policzku.
-Jak śmiesz mnie ignorować gówniarzu?! Nie dość, że jesteś wybrakowana to jeszcze chcesz żeby sąsiedzi mówili, że mam upośledzoną córkę? Co?! 
-Przepraszam tato...
-Tato?! Tato?! Miałaś mnie nazywać tatusiem. Dość tego, masz za dużo wolnego czasu.- to mówiąc Gurlein szarpnął swoją córkę za rękę i niemal zwlókł ją ze schodów na parter ich domostwa, nie zważając, że ciągnie ją po pełnej drzazg, lepiącej się od brudu podłodze.
Na dole była tylko sień i jedyne ciepłe pomieszczenie w domu-kuchnia. W środku, pod okiennicą kuliła się trójka małych, brudnych dzieci. 4,5 letnie bliźniaczki oraz jej najmłodszy braciszek – Aston. Wszystkie dzieci wlepiały przerażony wzrok w ojca gdy ten siłą wkładał na sztywną ze strachu dziewkę cienkie palto i bluzgając pod jej adres wyrzucił ją za drzwi.

-I żebyś mi nie wracała do domu bez pieniędzy- zakończył swoją przemowę trzaskając jednocześnie drzwiami. Dzieckiem wstrząsnął dreszcz. Był środek zimy, a jej odzienie nie nadawało się nawet na późną jesień. Jednakże to nie zimno, do którego było przyzwyczajona sprawiało, że drżała. Był to strach. Wiedziała, że jeśli nie zdobędzie choć kilku groszy ojciec nie wpuści jej do domu, i wszystko odbije się na jej rodzeństwie. Ruszyła więc przed siebie kuląc ramiona i przytrzymując poły za małego płaszczyka. Nie lubiła kraść, ale dziś nie miała szans nic wyżebrać. Brzydziła się sama siebie za to co robi, ale wielokrotnie szukała uczciwej pracy, nikt jednak nie chciał przyjąć małego dziecka do jakiejkolwiek roboty, tym bardziej dziewczynki i to widocznie powłóczącej nogą. Pytała wielokrotnie ojca o ten wypadek, ale on zbywał ją mówiąc, że to z powodu tego defektu właśnie, zostawiła ją matka, nie zabierając ze sobą, gdy uciekała z miasta. Jeśli własna matka jej nie chciała, to nic dziwnego, że ojciec tak ja traktuje. Przez chwilę jej oczy zaszły mgłą i wchodząc do Dzielnicy Kupców samotna łza popłynęła po jej policzku, jednak lodowaty wiatr szybko ją wysuszył i wywiał z głowy i serca użalanie się nad sobą.

Swój cel znalazła szybko, mężczyzna w białej szacie zdawał się być ślepy i głuchy na wszystko wokół siebie. Rozmawiał z kupcem przy jednym ze straganów niepomny szalejącego po dziedzińcu wiatru. Jego skórzana torba spoczywała na pół otwarta na biodrze.
Żołądek skręcił się dziewczynce z głodu, i nie zastanawiając się wiele ruszyła w kierunku mężczyzn. Już miała wyjąć bezszelestnie kilka miedziaków z sakiewki, kiedy poczuła rękę na ramieniu. Za nią stał strażnik miejski i patrzył surowo. Została przyłapana na gorącym uczynku. To koniec!- krzyczała w myślach. Zapewne za tak zuchwałą kradzież odetną jej rękę albo powieszą! Głód sprawił, że była zbyt nieostrożna. Ciemne oczy mimowolnie wypełniły się łzami...Człowiek, któremu próbowała zabrać pieniądze odwrócił się słysząc hałas za sobą, spojrzał najpierw na jej rękę w swojej torbie, potem na jej twarz, na koniec na strażnika gotowego do działania. Wszystko było stracone...
-Ależ Brygido! Tysiąc razy ci mówiłem, że jeśli chcesz kilku miedziaków poproś mnie, zamiast grzebać mi po torbie!- powiedział spokojnym tonem.
Nie wiadomo, czy zdziwiona była bardziej ona, czy strażnik. Dziewczynka myślała gorączkowo, może człowiek z kimś ją pomylił?? Strażnik popatrzył podejrzliwie, wymienił kilka słów z odzianym w biel jegomościem i upewniwszy się, że dziecko jest wnuczką człowieka, a więc nie doszło do przestępstwa,  zostawił ich w spokoju. Dziewczynka poczuła natychmiastową chęć ucieczki, ale żylasta ręka mężczyzny złapała ją za nadgarstek.
-Chodź-powiedział i zaczął ciągnąć ją ku wyższym dzielnicom miasta. Była już zbyt odrętwiała z zimna by się przejmować czy pamiętać drogę. Po wielu krokach zatrzymali się przed kamiennym, wysokim budynkiem. Jegomość zastukał laską w drzwi i natychmiast został wpuszczony.
         

Posłusznie poszła za nim do pokoju wypełnionego od góry do dołu księgami. Nie umiała czytać ani pisać, liczenie znała tylko na monetach. Mężczyzna zdjął płaszcz i podsyciwszy ogień w kominku usiadł naprzeciw niej w fotelu. Westchnąwszy ciężko odezwał się:
-Siądź dziecko. Ja nie gryzę.- dziewczyna walczyła z podejrzliwością, ale zmęczenie wzięło górę nad nawykami, i usiadła ostrożnie w fotelu.
-Dlaczego to zrobiłaś? Cóż ci złego uczyniłem, że postanowiłaś mnie okraść?
Może to łagodny ton głosu, a może sposób zadania pytania, czy w końcu głębokie wejrzenie niebieskich oczu sprawiło, że całkowicie otworzyła się przed nieznajomym. Opowiedziała mu więc cały swój dzisiejszy dzień, opowiadała o agresywnym ojcu, wiecznie odurzonej narkotykiem macosze, młodszym rodzeństwie, głodzie, chłodzie, biciu, i samotności i żalu tak wielkim, że myślała, że pęknie jej serce. Mężczyzna siedział cierpliwie, słuchał, nie mówił nic. W końcu podał jej chustkę, a kiedy wytarła oczy uśmiechnął się.
-Nazwam się Devan a ty?
-Lyyyythia- ach, to przeklęte jąkanie.
-To piękne imię, a teraz powiem ci co zrobimy.
I w miarę jak mówił oczy dziewczynki robiły się coraz bardziej okrągłe. Devan do końca dotrzymał swej obietnicy, choć nigdy nie wyjaśnił jej dlaczego ją złożył, ani czemu uratował ją przed strażnikiem...



* * *       
        

Minęły dwa miesiące odkąd Lythia spotkała Devana, lecz jej życie zmieniło się diametralnie. Devan okazał się wysoko postawioną figurą w jednym z Zakonów i choć dziewczynka nie wierzyła w bogów, to przyznawała, że jedynie opatrzność tego zimowego dnia zesłała jej kapłana. Od 60 dni codziennie rano uczęszczała do świątyni, gdzie pomagała w kuchni i wykonywała inne gospodarskie czynności, za to otrzymywała wynagrodzenie, które potem mogła oddać ojcu. Popołudniem na godzinę widywała się z Devanem, który uczył ją pisać i czytać, a na koniec chodziła na zajęcia w Świątyni. Kapłani próbowali nawet wyleczyć jej kulawą nogę. Co prawda, Devan nie mógł zabronić jej ojcu traktować ją ciągle jak zero, ale mimo wszystko w dziewczynce zaszła wielka zmiana. Miała komuś komu mogła zaufać, i z utęsknieniem wyczekiwała kolejnego ranka by uciec z domu na te kilka godzin.
Dziś była wyjątkowo zadowolona, sam Devan zlecił jej zadanie. Miała przynieść mu ważny pakunek z dzielnicy obok. Lubiła robić dla niego sprawunki, miała poczucie, że niejako mu się odwdzięcza. Już dochodziła do jego domu, gdy została celowo i brutalnie pchnięta w plecy, i jak długa runęła w kałużę. Cenny pakunek wypadł z jej dłoni i potoczył się kilka metrów. Przez Lythią stanęło trzech wyrostków, dwóch z nich trzymało drewniane pałki, trzeci dzierżył nóż. Wszyscy byli rozochoceni i wyraźnie podnieceni próbą rozboju. Znała ich ze swojej dzielnicy, kilka razy chcieli zabrać jej rzeczy przeznaczone dla kapłana, ale ona ich zbyła. To miała być kara. Najstarszy z oprychów wzniósł broń, dziecko zamknęło oczy oczekując ciosu, ale ten nie nadszedł. Czyjaś ręka  powstrzymała nadchodzące uderzenie i skierowała je przeciw napastnikowi. Raz dwa nieznajomy wybawiciel poradził sobie z dwójką oprychów, a trzeci nie czekając na rozwinięcie sytuacji uciekł. Te same silne ręce, które sprowadziły ratunek postawiły ją na nogi i podtrzymały, gdy osłabła. Dziewczynka nieśmiało spojrzała w górę. Zobaczyła mniej więcej 16letniego chłopaka, o jasnych jak zboże włosach i niebieskich jasnych oczach. Uśmiechnął się on do niej promiennie. Instynktownie odpowiedziała na uśmiech.
-Chodź- wskazał na gdzieś ręką i podniósł jej paczkę – tam mieszka mój mentor, doprowadzimy cię do porządku.
Dziewczyna posłusznie poszła za nim nie puszczając jego dłoni. W końcu zebrała się na odwagę i przedstawiła się:
-Mam na imię Lythia.
-Hogos- usłyszała w odpowiedzi i ruszyli w stronę domu Devana.

Później...

                                           *                   *           *

Klepnięcie w ramię wyrwało opowiadającą historię kobietę z transu. Publiczność jęknęła zawiedziona, a sama niewiasta ze złością w oczach obróciła się w kierunku przeszkadzającego.
-Czego?!- warknęła.
-Wybacz Sayvil- powiedział Rolf, właściciel knajpy, w której dawała występ- ale 3 jezdnych czeka na ciebie na zewnątrz. Mówią, że to pilne.
Kobieta z westchnieniem podniosła się ze stołka i ukłonem przeprosiwszy widownię wyszła za kotarę. Tam chciwie upiła kilka łyków wody, a później śpiesznie podążyła na zewnątrz. Jeźdźcy jak mówił Rolf czekali, wiedziała już kogo posłańcami są. A więc Zakon Patrzących w Gwiazdy zdecydował się  dać jej zadanie. Odebrała niewielki pakunek z rąk rycerza, i otrzymawszy wskazówki udała się  ponownie do tawerny. Bardka podeszła do kontuaru i rzuciła z uśmiechem:- Jutro wyjeżdżam ze Stoneheim, płynę na południe! Wrócę za jakiś czas!
Barman pokiwał ze zrozumieniem głową, a kobieta potrząsając białymi włosami udała się w kierunku widowni tłumacząc publiczności, że resztę historii usłyszą kiedy indziej. Jęk zawodu był dla niej największą nagrodą. Nic dziwnego, że jęczeli-pomyślał stary karczmarz- on sam chętnie usłyszałby resztę...         

Opowieść Keiry

I Miranda



- Na Shallyę! Córko! Bądź że ostrożniejsza!
Takimi oto słowami siwowłosa już, Miranda Schreiber, upomniała córkę, która pomagała jej przy codziennych obowiązkach w Domu Opieki Pourazowej w Altdorfie.
Dziewczyna wyrwana z zamyślenia zdążyła w ostatniej chwili złapać dopiero co wyparzone narzędzia chirurgiczne i odłożyć je bezpiecznie na stół. Lekko nieprzytomnym wzrokiem spojrzała na swoje ręce, a potem na matkę, która zerkała na nią z wyraźną dezaprobatą. Potarła kilka razy lekko skronie zaczęła się tłumaczyć.

-Przepraszam mamo...To ten wiosenny zaduch. Dobrze, że mnie ostrzegłaś inaczej miałabym mnóstwo pracy z odkażaniem tego ponownie- powiedziała uśmiechając się.
-Kończę już, zaraz będziemy mogły udać się do domu – dodawszy to 22 letnia Keira, zmarszczyła brwi i znów skupiła się na swojej pracy. Po chwili zajęcie pochłonęło ją całkowicie i nie była świadoma tego, że matka wciąż z uwagą ją obserwuje.

Miranda Schreiber, mimo swoich 60 lat, nadal zachowała wielką bystrość umysłu, która kilkadziesiąt lat temu pozwoliła jej przejąć pozycję medyka po śmierci ojca. A jej upór i zaciętość w rozwiązywaniu łamigłówek, jakimi były choroby panoszące się po Imperium, zwróciły na nią uwagę byłego żołnierzaleczonego na jej oddziale. Wszystko to działo się jakieś 30 lat temu, ale dobrze pamiętała, że Maksymilian oświadczył jej się nie ze względu na jej wyjątkową urodę, której nie posiadała, ale właśnie z powodu niezłomności charakteru pasującego i do jego postawy wobec świata. W każdym razie, Keira była ich późnym i jednym dzieckiem, może to z tego powodu potrafiła odkryć kiedy córka kłamie i że coś więcej, niż chciała ujawnić, zaprząta jej myśli. Choć teraz pracująca ciemnowłosa dziewczyna nie wydawała się niczym zaniepokojona, to serce matki podpowiadało, że z jej dorosłą już pociechą jest coś nie tak.
Nie to żeby zawsze była gadatliwa. Wręcz przeciwnie. Odkąd tylko nauczyła się czytać, potrafiła całe godziny spędzać z nosem w książkach. Jako dziecko była wątła, więc nie celowała w zabawach ruchowych i zręcznościowych, za to pojętnością i jasnością umysłu przerastała o wiele lat swoich rówieśników. Córka była jedyną znaną jej osobą, która biegle potrafiła czytać druidzkie pergaminy i księgi. Nawet jej samej nie chciało się uczyć tego przestarzałego języka od swojej matki, a babki Keiry. Nie miała do tego wystarczającej cierpliwości, tak samo jak do zastanawiania się nad problemami, których w danym momencie nie mogła rozwiązać. Uspokoiwszy się trochę, wsparła się na dębowej lasce i ruszyła ku drzwiom. Jeszcze rok temu jej nie potrzebowała, ale gościec ze wszystkimi robi porządek.


-Zrobię jeszcze jeden obchód przed wyjściem- powiedziała do córki rzucając na nią uważne spojrzenie. Wydawała się całkowicie pochłonięta pracą. Niemniej patrząc na spokojne i wyważone ruchy swej latorośli, Miranda nie mogła oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie w porządku. Może powinna zapytać?
-I Keiro...
-Tak mamo? – zielone oczy córki spoczęły na niej z uwagą.
-Nie, nic. Nie zapomnij tylko zrobić tej maści na czyraki dla Herr Steina.

Każdy ma wady, a jedną z głównych Mirandy była niemożności rozmawiania o swoich uczuciach.  

II  Keira



Keira Schreiber była wściekła na samą siebie. Wychodząc z Domu Opieki nie widziała cudownie błekitno-czerwonego nieba, nie słyszała ostatnich śpiewających ptaków,  nawet na duży jak o tej porze zgiełk uliczny nie zwracała uwagi. Zajmowało ją coś innego.
Dostała tego ranka bowiem list od swojej wieloletniej przyjaciółki. Pomyśleć by można, że ten kawałek pergaminu ucieszy ją. Nic bardziej mylnego. Ashley opisywała swoją podróż, którą odbywała z wujem - opuścili właśnie Imperium i udawali się do Bretoni.
Keirę oczywiście cieszyło szczęście koleżanki, ale równocześnie dała o siebie znać dawno zapomniana chęć przygody, wyrwania się z dusznego i pełnego cierpienia ośrodka, gdzie pomagała matce. Mimo, że dziewczyna lubiła swoje życie, wiedziała, że jeśli zaraz gdzieś nie wyjedzie, a  nie była nigdzie poza granicami Altdorfu, to nigdy jej się to nie uda. Czas mijał nieubłaganie. Niedługo zakończy już swą praktykę zielarską i przyjdzie jej wybrać przyszły zawód. A cóż innego mogłaby robić, jak nie przejęcie schedy po starzejącej się już wyraźnie matce? Przez chwilę porzuciła swe niewesołe myśli i z uczuciem spojrzała na kobietę idącą powoli obok niej. Matka mimo, że wydawała się jej niezniszczalna posunęła się w ostatnich latach. Dawniej wyprostowana sylwetka była teraz wyraźnie zgarbiona, a od ostatniego roku musiała używać nawet laski do chodzenia z powodu powracającego gośćca. Dziewczyna westchnęła ciężko i nic nie robiąc sobie z pytającego spojrzenia rodzicielki, zagłębiła się z powrotem w niewesołych myślach.
-Gdyby tak tylko móc wyrwać się stąd na kilka miesięcy - myślała- Rodzice poradziliby sobie beze mnie ten czas, a ja zobaczyłabym zawsze to co chciałam. Może nawet podszkoliłabym swoją zielarską wiedzę? Kto wie?
Delikatny uśmiech prawie wykwitł na jej twarzy, kiedy szybko zdała sobie sprawę, że jej plany są nierealne...
-Nigdy mnie nie puszczą...Z moim zdrowiem? – monologowała w myślach.
Zbyt dobrze pamiętała dzieciństwo, w którym zawsze musiała na siebie podwójnie uważać z powodu stanu swojego zdrowia. Zawsze była słabowita, każda najmniejsza infekcja, którą miała okazję złapać, czepiała się jej na długie miesiące. Może nie była słaba, ale na pewno brakowało jej odporności…Z resztą gdzie miałaby się udać? Co zrobić ze sobą? Nie znała innego życia poza Altdorfem. Marzyła co prawda kiedyś, o tym, że będzie pomagała ludziom, których nie stać na leczenie. A od tych bogatych brać pieniądze, żeby jakoś przetrwać.
Nauka kosztuje, jej rodzice nie byli co prawda biedni, ale mimo wszystko Keira wątpiła by było ich stać na posłanie jej na uniwersytet, by mogła uczyć się zawodu medyka. Powinna sama zebrać na to pieniądze, tylko jak?
-Auuuuu!- krzyknęła. Ból w ręce natychmiast sprowadził ją na ziemie.
Zobaczyła zniecierpliwioną matkę, którą trąciła ją końcem laski. Zielone oczy, jak jej własne, patrzyły na nią z wyraźna naganą.
-Mówię do ciebie już dobre pięć minut, czy ty w ogóle mnie słuchasz?
-Przepraszam mamo, chyba byłam daleko stąd – powiedziała cicho dziewczyna, starając się ukryć trapiące ją emocje – O co pytałaś?
- Chcę się dowiedzieć, czy wzięłaś z szafki na medykamenty maść dla ojca. Inaczej wracaj tam czym prędzej, już wczoraj skończyła mu się potrzebna dawka.
-Nie martw się mamo, mam ją tutaj- odparła Keira klepiąc się jednocześnie po wypchanej torbie przewieszonej przez ramię.
-To dobrze i tak dziś przez chorobę tego szlachcica mamy spore opóźnienie, a wiesz jaki jest ojciec. Nie zje nic póki nie dotrzemy do domu.
Keira wiedziała, że musi zapomnieć o swojej fanaberii jaką były podróże. Nie dla niej takie życie-pomyślała- i z ulgą dostrzegła, że niebawem będą  w domu i porozmawia z  ojcem.

III Maksymilian

Maksymilian Schreiber odetchnął z ulga gdy usłyszał kroki swych pań przed domem. Dziś spóźniły się tylko godzinę. Kiedy drzwi otworzyły się, wstał z fotela gotowy by uściskać żonę i córkę. Nie wyglądały na uszczęśliwione. Miranda była czymś wyraźnie poirytowana, o czym świadczyło odburknięcie na jego „dzień dobry” i szybkie zajęcie się wieczerzą. Keira zaś...Jego małą córeczkę też coś gnębiło. Widział to wyraźnie w jej oczach.
-Mirando, mam wiadomość. Hans nie będzie mógł w tym roku zwieść ziół do Kaltenbahu.
-Co?!- jego żona odwróciła się szybko rozchlapując trzymaną w miednicy wodę- To straszne! Za niespełna ponad tydzień zioła muszą się znaleźć w hucie. Co się stało?
- Ano widzisz, jego syn był dziś u mnie. Ponoć Hans z głową zaczyna mieć coś nie po kolei. Prosił mnie nawet chłopak żebym wywiedział się, czy miejsce u sióstr Shallyi w przytułku dla obłąkanych dostanie. Wiesz, tym pod Altdorfem.
-A to paradne...Teraz będzie trzeba komuś zapłacić i kogoś innego posłać- powiedziała jego żona wyraźnie niezadowolona. Sama wraz z Keirą jak co roku zbierały te zioła w pobliskim lesie. Maksymilian potarł w zmartwieniu kikut prawej nogi, odjętej mu podczas walk z chaosem na północy, i spojrzał na córkę. Na jej twarzy malowało się napięcie, jakby chęć wykrzyknięcia czegoś, wyraźnie widział, że dziewczyna wzbrania się siłą woli przed otworzeniem ust. Wtedy zaświtała mu w głowie pewna myśl...
-Hmm...Może poślemy Keirę?- rzucił patrząc uważanie, jakie wrażenie robią jego słowa na dziewczynie. Jego żona zaśmiała się cicho.
-Daj spokój, to jeszcze dziecko. Ona miałaby jechać? Całkiem sama? Przecież to absurd – powiedziała ubawiona. Ale córka...Jej twarz mówiła wyraźnie. „Tak, tak, tak.!”
Maks uśmiechnął się sam do siebie. Wiedział już, że zgadł. Sam będąc w wieku Keiry czuł w sobie żyłkę podróżnika i nic nie było go w stanie przekonać do zmiany decyzji. A to, że była niewiastą? Tym lepiej. Mniej niebezpieczeństw będzie na nią czekać. W końcu nie przypuszczał, by córka tak miłująca każde życie, wplątała się w jakąś bójkę w drodze do bezpiecznego w końcu Marineburga.
-Mirando, pomyśl logicznie. Nie stać nas na wynajęcie obcej osoby, która może jeszcze przywłaszczyć sobie zioła, albo nieumiejętnie się z nimi obejść. Keira jest już dorosła. Przyda jej się w końcu zobaczyć kawałek świata zanim znów zagłębi się w tym swoich zwojach.
-Hmm...Może masz racje...Córko, będziesz chciała?- kobieta popatrzyła uważnie.
Keira wpatrywała się w oboje rodziców w osłupieniu. Nie wiedziała co powiedzieć. Ocknęła się jednak szybko by jej milczenie nie zostało wzięte za odmowę.
-Tak matko, tak ojcze. Bardzo bym chciała. Kiedy mam wyruszyć?
-Jutro byłoby najlepiej, zdążysz się spakować? Chciałbym jeszcze przejrzeć z tobą mapy dziś wieczór – powiedział ukrywając uśmiech Maks.
Dziewczyna szybko skinęła głową jakby coś kalkulując, i chwilę później było już słychać jej śpieszne kroki na schodach.
-Maksymilianie, jesteś pewien, że to dobry pomysł?- zapytała zaniepokojona żona.
-Uhm...
-No tak masz rację. I tak wróci za dwa tygodnie, a założę się, że takie obozowe życie nie będzie jej pasować- powiedziawszy to Miranda na powrót zajęła się kolacją.
Maksymilian zaś myślał intensywnie...Jeśli córka mam cokolwiek z niego kiedy był w jej wieku to nie dość, że życie obozowe jej się spodoba to jeszcze nie będzie chciała wrócić do domu. I w tym momencie stary żołnierz uświadomił coś sobie. Keira nie wróci szybko do domu. Błysk żądzy przygody, który zobaczył w jej oczach był tak dominujący jak pragnienie pokarmu u długo głodujących. Kontemplował tę wiadomość chwilę, po czym wyciągnął sfatygowaną fajkę i nie zwracając uwagi na narzekania żony wydmuchał kilka kółek. -Wszystko będzie dobrze- powiedział.


IV Keira

Keira nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Wyjeżdża stąd! Będzie miała udział w małej przygodzie! Rozpromieniona dziewczyna, podbiegła tanecznym krokiem do okna i otworzywszy je zaciągnęła się aromatem wieczornego już powietrza. Lekko zmrużyła oczy patrząc na zbliżający się już zmierzch i spróbowała zapamiętać obraz, który ukazał się jej oczom. Wszak przecież najbliższe kilka dni, a może nawet tygodni nie będzie jej dane go oglądać. Nie było wiele do zapamiętania. Okno jej pokoju wychodziło na małą, brukowaną uliczkę. W tle znajdował się pobliski skwer i kilka małych drzew. Domek, gdzie mieszkali Schreiberowie, był położony na obrzeżach Aldorfu, więc wieczorami w tej okolicy panował względny spokój. Keira jeszcze chwile upajała się spokojem, a potem z werwą zaczęła się pakować. Przede wszystkim ubrania, trochę bielizny, dwie koszule, cieplejsze odzienie jako, że wiosna jeszcze młoda. Dwie pary bryczesów, tuniki, nowe buty kupione jej przez ojca na święto wiosny w tym roku. Oprócz tego najważniejsze rzeczy. Sztylet do zbierania ziół, kilka sakiewek, trochę własnych zbiorów zielarskich, grzebień, kubek, worek na wodę. Pakowanie szło jej szybko. W tem wpadła jej do głowy myśl...Przecież będzie musiała szybko wrócić.
A może nie? Prędko podbiegła do biurka i umoczywszy pióro w kałamarzu zaczęła pisać.

Kochani rodzice. Kiedy znajdziecie ten list będę już daleko stąd. Nie chce przysparzać Wam smutku albo przykrości, ale obawiam się, że nie wrócę do domu prędko. Nie wiem sama jak to wytłumaczyć. Altdorf mnie dusi i przytłacza, potrzebuję powiewu świeżości, chcę znaleźć i poznać nieznane mi zioła, spróbować potraw, których nigdy nie jadłam. Mam już 22 lata, jeszcze trochę i na stałe będę musiała określić się kim jestem ,i co chce robić. A na tę chwilę...Ja po prostu nie wiem...Nie miejcie mi tego proszę za złe...Obiecuję, że będę ostrożna, a gdyby cokolwiek się działo niepokojącego, wrócę zaraz do domu. Oczywiście zanim zacznę swą wędrówkę wypełnię zadania jakie zostaną mi powierzone, nie musicie się o to martwić. Planuję wrócić przed Świętem Zimy, więc nie będzie mnie tylko niecałe pół roku...Proszę zrozumcie mnie i opiekujcie się sobą wzajemnie. Będę często pisać

Keira


 
Przeczytawszy list jeszcze raz  Keira czym prędzej wsadziła kartkę pod poduszkę. Wiedziała, że matka po jej wyjeździe odda do prania jej pościel, więc znajdzie go na pewno. Kiedy wiedziała już że jej przygodna potrwa dłużej dołożyła do swojego tobołka ściśle zwinięty płaszcz, przybory piśmiennicze i własny mały majątek. 9 sztuk złota, które zarobiła przez ostatnie lata na zbieranych przez siebie ziołach. Dołożyła też ulubione wiersze w dawno zapomnianym już przez współczesnych języku i uśmiechnęła się do siebie. Była gotowa na wszystko.      
 -Keira !! Kolacja !! – usłyszała z dołu wołanie matki.
-Już idę !- odpowiedziała.
 

Władczyni dziczy, czyli sesyjne przemyślenia Animy vol 2

Ciche i miarodajne kapanie było jedynym dźwiękiem prócz urywanych oddechów jakie można było usłyszeć w podziemnej świątyni. W sali cuchnęło zgnilizną, niemytymi ciałami, spalenizną i śmiercią. Tego ostatniego zapachu nie dało się pomylić z niczym innym. Samo pomieszczenie nie było ani specjalnie duże, ani przesadnie wysokie. Kamienne ściany pokryte glonami i liszajem i popękana posadzka  zalana kilkoma centymetrami brudnej brązowo-zielonej wody sprawiały odpychające wrażenie. Umeblowanie tego dziwnego miejsca stanowiły rzędy ław ze zbutwiałego drewna, kilku martwych troglodytów i ołtarz wraz z pobliską sadzawką. Jedyną rzeczą, na którą tak naprawdę warto było zwrócić uwagę.
W zupełnej ciszy, niczym kolejne martwe figury,  w pomieszczeniu znajdowały się trzy osoby. Gdyby nie oddychali, można by wziąć ich za kolejnych  poległych w walce, która niedawno się tu zakończyła. Najbliżej grubych, okutych stalą drzwi siedział, a właściwie półleżał młody mężczyzna. Jego osmaloną twarz z resztkami brody wykrzywiał grymas bólu, gdy przyciskał dłoń do rany na brzuchu. Kilka metrów dalej na jednym z niezniszczonych siedzisk opierał się wojownik o wydatnej szczęce, w jedej z rąk dzierżył topór, a u jego stóp leżał obity srebrem róg z kości słoniowej. Mężczyzna dyszał ciężko nie zwracając uwagi na krew zalewającą mu twarz, całe jego ciało było potwornie okaleczone i chyba tylko siłą swej woli trzymał się na nogach. Trzecią postacią była kobieta. Siedziała na postumencie opierając się plecami o ołtarz. Zakrwawiony miecz trzymała na kolanach i z trudem łapała dech. Kilka krwawych szram zdobiło jej jasną twarz, a prawy rękaw tuniki był przesiąknięty krwią. Włosy mokre od potu lepiły jej się do czoła; w końcu, po kilku chwilach jakby walcząc sama ze sobą, otworzyła zielone oczy. Przy pierwszej próbie wstania czarna mgła zasnuła jej wzrok i opadła na kolana. Z tej, niegodnej dla wojownika pozycji, opierając się na swym mieczu i zrzucając z lewej ręki tarczę z trudem podniosła się na nogi. Dla pewności jeszcze, jakby nie ufając swemu ciału podtrzymała się ołtarza  rozejrzała się dokoła.

                                                                           ***
   
    Anima szybkim spojrzeniem obrzuciła salę. Nie było by to możliwe gdyby nie słoneczny pręcik leżący na środku pomieszczenia. W sali oprócz niego i dziwnego blasku bijącego od sadzawki nie było żadnego innego źródła światła. Pierwszym, co rzuciło jej się w oczy były martwe ciała wrogów zaścielające ziemię. Przez chwile poczuła nieodpartą chęć by mimo odniesionych ran ruszyć w pogoń za kapłanem i jego pomagierami, którzy zdążyli zbiec. W mgnieniu oka powściągnęła jednak swą kapryśną naturę i skierowała  wzrok na dwójkę kompanów. Ork wyglądał na półżywego i nie odezwał się do niej słowem, mimo że zauważył jej pobieżne oględziny. Alaryk natomiast, leżał pod drzwiami zwracając uwagę tylko na ten swój sznur z maskami i mamrocząc coś pod nosem. Teraz przynajmniej wiedziała dlaczego to robi. Nie mogła uwierzyć, że był on na tyle głupi, by nie podzielić się z nimi wiedzą, iż posiada zdolności kapłańskie. Gniew zawrzał w niej mocniej, gdy pomyślała jak bardzo mogło to zmienić przebieg walki...Jednak teraz było coś ważniejszego do zrobienia,  zastanowi się nad tym później, kiedy będzie miała wolną chwilę, a Alaryk będzie mógł odpowiadać na pytania.
Wyrwawszy się z zamyślenia dziewczyna zrobiła krok w kierunku Thudara by zaproponować mu pomoc i w tym samym momencie zawadziła nogą o worki leżące pod ołtarzem. Przysięgłaby, że w jednym z nich zobaczyła niebieski poblask. Nie zastanawiając się wiele kucnęła i sztyletem rozprawiwszy się z krępującym worek sznurem, rozsypała zawartość sakwy na podłogę. Oczy jej zajaśniały blaskiem, gdy potwierdziła swe przypuszczenia. Wśród wyspanych przedmiotów znalazła się jej magiczna pochodnia, więc z  werwą zabrała się do otwierania kolejnych sakw. Nie zwracając póki co większej uwagi na wyciągane rzeczy kładła je, jedne obok drugich, szukając czegoś konkretnego. A gdy jej ręka natrafiła na upragnioną fiolkę z zielono-błękitnym płynem tryumfalny uśmiech wykwitł na jej twarzy. Ślizgając się odrobinę po mokrych stopniach okalających ołtarz, ostrożnie podeszła do siedzącego na ławie wojownika i wyciągnęła buteleczkę w jego stronę.
-Wypij to.
Półokr spojrzał na nią zaskakująco przytomnym spojrzeniem i pokręcił głową. Z bliska dziewczyna mogła się przyjrzeć jak bardzo wojownik ucierpiał w walce. Jego ciało było pokiereszowane, kilka dość głębokich ran nadal obficie krwawiło, a rana na głowie na pewno pozostawi wielką bliznę, i żadna mikstura lecząca nic na to nie poradzi.
-Khe khe, nie. Dam radę, zachowaj ją dla siebie- opowiedział Thudar krzywiąc się z wysiłku.
Barbarzynka zmarszczyła brwi. Widziała dobrze na początku walki jakie ciosy przyjął na siebie wojownik, wiedziała, że gdyby ona bądź kapłan staliby się ich celem, pewnie teraz leżeliby martwi. Była pełna podziwu dla nieustraszonego towarzysza, jednak wszyscy, nawet on mają swoją wytrzymałość. Widziała, że Thudar cierpi i choć normalnie by tak nie postąpiła, ponowiła propozycję.
-Mam ich jeszcze trzy. Odnalazłam swoje rzeczy. Potraktuj to jak zwrot tej, którą dałeś mi przed tą potyczką. Pomogła mi ona przetrwać najgorsze - powiedziała spokojnym tonem czując coraz bardziej pulsujący ból w ramieniu - Ja też nie lubię ich smaku - dodała siląc się na dowcip.
Czy to skrzywienie twarzy spowodowane dokuczliwą raną, czy niezachwiana pewność w jej glosie, sprawiły,  że ork nie wahał się więcej. Wziął z jej ręki flakonik, w powietrzu dało się usłyszeć świst wylatującego z butelki korka i zaraz później dźwięk wypijanej mikstury.
Anima chciała to samo zaproponować drugiemu z towarzyszy, ale widząc, że się modli postanowiła mu nie przeszkadzać. Powoli wiec, wlekąc nogę za nogą, ruszyła w kierunku ołtarza.
W zasadzie sama nie wiedziała, dlaczego czuła się tak parszywie. Brała udział w wystarczającej ilości bitew i miała dobrą kondycję, aby móc rozpoznać, iż zmęczenie ogarniające ją teraz nie było normalnym efektem. To mogło oznaczać tylko jedno, dziedzictwo jej krwi się odezwało.
W wiosce, w której mieszkała zanim wyruszyła w świat, było kilku wojowników, którzy przekroczywszy pewne granice gniewu bądź bólu, a najczęściej ich obu,  potrafili na jakiś czas stać się jeszcze bardziej silni, wytrzymali, i czuć jeszcze większą wściekłość by móc poradzić sobie z wrogiem. To chyba sama natura wyposażyła mieszkańców jej krainy w tę umiejętność by mogli tyle pokoleń poradzić sobie w tak surowych i niebezpiecznych warunkach. Jednym z tych wojowników był jej ojciec. Dziewczyna niejednokrotnie widziała jak ten mierząc się z północnymi bestiami dokonywał czynów prawie niemożliwych.  Co prawda nie dało się wtedy odwołać do jego miłosierdzia, ani nawet rozsądku-nie żeby w ogóle była taka możliwość-, ale stan ten nie trwał długo i później wszystko wracało do normy. Teraz najwidoczniej jej samej ta zdolność przypada w udziale. Pamiętała dobrze, że gdy ten podły plugawiec zbliżył się do niej ze swoją magiczną  bronią czuła gniew. Gdy trafił ją po raz pierwszy i jego oręż uderzył w jej ciało niemalże rozrywając zbroję poczuła wściekłość...I strach. Strach, że skończy zabita przez taką pokrakę, daleko od domu, a być może jej nie zabiją tylko zmienią w sobie podobnych. Wtedy czerwona mgła przysłoniła jej oczy, nieświadomie zacisnęła mocniej palce na swoim mieczu i zwierzęcy ryk wyrwał się jej z trzewi. Ostatkiem zmysłów ogarnęła jeszcze jak akolici odsunęli się od niej, a ona sama stanęła do walki z kapłanem. Potem...Potem większość jej wspomnień zasnuwa czerwona mgła. Pamięta, że kilka razy jej mieczowi udało się dosięgnąć kapłana, co dziwne pamięta też, że sama została raniona, ale nie czuła wtedy bólu. Jedyne na czym jej zależało to znalezienie ostrzem jego plugawego, czarne serca i wyrwanie mu go z piersi.
Co innego niż teraz- pomyślała łapiąc się za prawy, wyraźnie bolący bark.
Wiedziałam same korzyści wynikające z posiadanie tej mocy...Teraz czuję jej wady- monologowała dalej posuwając się w stronę sadzawki, czując że jej nogi są wykonane jakby z brył lodu- Muszę uważać, aby nikt nie dopadł mnie po tym szale. Teraz nawet wioskowe dziecko byłoby mnie w stanie przewrócić!- dodała z przekorą pod nosem.-W takim stanie po walce staje się łatwym łupem dla wrogów...
Mozolnie wspinają się na schodki obrzuciła spojrzeniem kamienna stellę, która stanowiła cześć ołtarza. Na środku płyty wyrzeźbiony był otwór, w którym spoczywał srebrzysty kamień wielkości pięści. Zbliżywszy się dalej zauważyła, że to chyba jakiś  kryształ, o nieregularnej budowie, trochę przypominającej kształt łzy. Kamień mienił się to na srebrno, to zaraz na rubinową czerwień. Był piękny w swej doskonałości. Już wyciągała rękę by go chwycić, gdy w ostatniej chwili coś ją powstrzymało. Nie pamiętała dlaczego, ale była pewna że nie powinna ruszać tej dziwnej rzeczy. Cofnęła wiec dłoń i na powrót znalazła się przy rzeczach. Wcześniej była tak pochłonięta oglądaniem klejnotu, że nie zauważyła nawet, iż ork stoi krok za nią.
-Jest tam moja księga?- wychrypiał mocniejszym już głosem. Nie wyglądał dobrze, ale przynajmniej stał pewniej na nogach niż ona. Wyraźnie widziała w jego oczach zniecierpliwienie.
-Tak – odpowiedziała schylając się po czerwony dziennik leżący u jej stop-Proszę.
Thudar z uśmiechem, pierwszym który u niego widziała, wyrwał jej z rąk dziennik i usadowiwszy się na ostatnim stopniu wyjął spod koszuli swój medalion. Mrucząc coś do siebie włożył ozdobę w specjalnie dla niej przeznaczone miejsce w księdze. Anima nie chcąc przeszkadzać mu w czytaniu, ostrożnie stąpając by nie podeptać rzeczy wyjętych z worków, zbliżyła się do sadzawki. W tle słyszała gdzieś z drugiego końca sali odgłosy świadczące o tym, że kapłan postanowił wreszcie się podnieść.
Przyświecając sobie pochodnią z ciekawością przyjrzała się wodzie i ze zdumieniem odkryła,  że jest ona pełna rożnych dziwacznych kształtów. Zbliżyła twarz i wydala okrzyk zdumienia. Cala dno sadzawki pokrywały rozmaite przedmioty począwszy od pojedynczych sztuk oręża, skończywszy na odzieniu i biżuterii. Gdy już otrząsnęła się, zwróciła uwagę na wodę. Cala świątynia wydawała się być plugawa, skażona, po prostu brudna, woda w sadzawce natomiast krystalicznie czysta nie była , ale mimo zielonkawego zabarwienia dało się zobaczyć w niej pływające w środku rzeczy. Na pewno nie przypominała szlamu pokrywającego posadzkę. Czy było to tylko złudzenie, czy po prostu dostała w głowę za mocno w czasie walki, a może magia tego miejsca tak na nią wpływała...Przez chwilę dziewczynie wydawało się, że zobaczyła w zbiorniku odbicie dwojga wielkich oczu, z łuską zamiast skory wokół nich, wpatrujących się w nią badawczo. Wrażenie trwało tylko chwile, ale barbarzynka już zbliżyła rękę by dotknąć tafli sadzawki.
Nagle poczuła ciężki uścisk na ramieniu. Nim jakoś zareagowała usłyszała spokojny głos.
-Nie robiłbym tego na twoim miejscu. Przynajmniej nie nieświadomie –powiedział za jej plecami Thudar- według dziennika mojego ojca woda w tej sadzawce jest magiczna...i –tu paskudnie wyszczerzył zęby- powoduje różne efekty gdyby jej dotknąć, czy co grosza się napić. 
Kobieta cofnęła dłoń z wyraźnym wahaniem. Te stwory używały jej chyba by przyśpieszyć swą przemianę-dodał półork –Jednak, można także wiele zyskać, ja tam zaryzykuję -stwierdził wkładając całą rękę w wodę.
Oprócz zafalowania i lekkiego zmącenia wody nic się nie stało.Anima przypatrywała się kompanowi, ale ten z pluśnięciem wyciągnął rękę , przyjrzał się jej jakby chcąc zobaczyć, czy nie wyrosły na niej macki, pokiwał głową, odwrócił się i poszedł przeszukiwać  troglodytów mrucząc coś pod nosem.
W tym czasie kapłan zajął się obszukiwaniem dalszej części pomieszczenia.
Anima spojrzała w uspokajającą się już ciecz. Nie jest głupia...Nie zaryzykuje, przemiany w bestie dla kilku mrzonek, czy dawno zbutwiałych i przegniłych przedmiotów. Spokojnie podeszła do swych toreb i wyciągnąwszy zwój pergaminu oraz kawałek węgla poczęła rysować dziwny kamień, który tak mocno przykuł jej uwagę. W czasie swego zajęcia przysłuchiwała się cichym przekleństwom orka, gdy raz po raz zawodził się obszukując ciała padłych przeciwników.
Chwilę później podnosząc wzrok dziewczyna zauważyła kapłana wyłaniającego się z ciemności ściskającego w ręce dziwną tarczę, jego mina cała była naznaczona wyrazem obrzydzenia. Bez brody wydawał się być młodszy niż początkowo sądziła. Alaryk z niechęcią zbliżył się do orka i pokazał mu zdobycz. -To chyba twoje – powiedział zmęczonym głosem oddając orkowi obciągniętą ludzką skóra tarczę.
Ten tylko pokiwał głowa i kładąc swą własność na ziemię nie przerywał poszukiwań.
Anima po chwili skończyła szkic, zapakowała go dokładnie do swojej torby i spojrzała na łupy leżące przed nią. Jakiś oręż, zbroja, tarcza, kilka szat, świece, biżuteria, strzała, i perła. Niewiele tego było. Postanowiła zostawić wszystko, by mogli na to spojrzeć jej także jej kompani. Odsunęła się robiąc mężczyznom miejsce, a sama znów podeszła do sadzawki. Patrząc w jej toń zastanawiała się co robić dalej. Nie dopełniła danej sobie przysięgi, nie zabiła kapłana i nie pomściła Salomona. Mogła oczywiście od razu ruszyć na smoka i dać się unicestwić, ale to nie wydawało się dobrym rozwiązaniem...
Spojrzała jeszcze raz na sadzawkę. Thudar mówił, że dziwne rzeczy się dzieją gdyby zamoczyć się w tym miejscu. Może to będzie odkupienie...Oddanie w ręce bogów swego losu. I nie zastanawiając się wiele, bojąc się, że opuści ją odwaga dziewczyna zrzuciła płaszcz, odrzuciła miecz i wskoczyła do wody...


* * *
Gdy tylko zanurzyła głowę ogarnęła ją przez chwilę błoga cisza. Sadzawka na pierwszy rzut oka nie była głęboka, ale teraz wydawała się dziewczynie rozległa niczym morze. Bijący delikatny blask od przedmiotów oświetlał jej dno. Zimna woda przyjemnie chłodziła poranione ciało. Przez chwilę wszystko wydawało się bardzo spokojne, zawieszone w czasie, idealne. Wtem coś się zmieniło. Anima poczuła szarpnięcie, ale nie w górę czego mogłaby się spodziewać po swoich towarzyszach, lecz w dół. Jakaś siła wciągała ja głęboko pod wodę!
Dziewczyna szarpnęła głową i zobaczyła pokrytą łuską, pazurzastą dłoń zaciśniętą na jej pasku. Przez chwilę szamotała się bezładnie, woda ze spokojnej zieleni zmieniła kolor na rdzawoczerwony. Już nie była kojąco zimna, z chwili na chwile stawała się coraz bardziej ciepła. Artefakty leżące na dnie zdawały się przemieszczać wirującym ruchem, przed oczami przewijały jej się także obrazy to jej domu, to dziwnych rytuałów troglodytów, jakieś dźwięki walczyły o miejsce w jej głowie. Syczące odgłosy raniły wnętrze czaszki. Gdyby miała możliwość zatkałaby uszy, czuła się coraz bardziej wyczerpana...Może tak ma być? Może to jej przeznaczenie umrzeć w tym plugawym miejscu? Zamiast pochówku w lodowej jaskini, stanie się kolejnym mglistym kształtem uwięzionym pod powierzchnią tego minijeziora. Może tak ma wyglądać jej odkupienie... Sama oddała Bogom swój los, więc go zaakceptuje. W tej chwili gdy podjęła tę decyzję przymknęła oczy i wypuściła powietrze, woda natychmiast zaczęła się wdzierać do jej gardła, zalewając płuca. Przestała walczyć poddając się chwytającym ją dłoniom. Coś trąciło ją boleśnie w nogę, a mgnienie oka później poczuła szarpnięcie za włosy. Dno sadzawki oddalało się w spowolnionym tempie, pazurzaste szpony próbowały ją chwycić, ale była już poza ich zasięgiem ciągnięta w lodowo-niebieskie światło. Spodziewała się ujrzeć Wieczną Krainę, lecz zamiast tego została brutalnie wyciągnięta na powierzchnię. Kontakt z powietrzem sprawił, że płuca zapaliły ją żywym ogniem i od razu przewracając się na posadzkę zaniosła się kaszlem. Alaryk i Thudar patrzyli na nią ze zdumieniem, gdy wykaszliwała ogromne ilości sadzawkowej wody.
-Nie przypuszczałem, że to powiem, aleś szalona!- powiedział kapłan patrząc na nią nieufnie-   Na przodków! W dodatku pewnie nie umiesz  pływać. Byłaś pod wodą ledwo chwilę, a prawie utonęłaś. Młody człowiek pokręcił ze zdumieniem głową.
-Masz szczęście, że Thudar zauważył, że coś się dzieje i wyciągnął cię za włosy, ja za nic na świecie nie włożyłbym ręki do tego plugastwa, i jak w dodatku można się topić w tak płytkiej wodzie. Pamiętam, co prawda, że mój przodek raz...
Anima przestała zupełnie słuchać towarzysza. Odrywając dłoń od ust spostrzegła, że rysują się na jej skórze dziwne srebrne linie. Ogarnęły najpierw dłoń, a później całą rękę. Wytężyła szczypiące oczy...Tak, linie pokrywały coraz ciaśniej jej kończynę tworząc jakby wzory...Łusek?
Nie dane jej było się zastanowić, gdyż przed twarzą zobaczyła wyciągniętą dłoń orka.
-Nie wiem ,czy tak bardzo potrzebowałaś kąpieli, że nie mogłaś poczekać- powiedział – czy chciałaś znaleźć na dnie lampę dżina- zażartował- ale może wstań i przyjrzyjmy się tym łupom. Człek znalazł skrytkę w ołtarzu, a w niej kielich.
Anima przyjęła wyciągniętą dłoń, podnosząc się z plaśnięciem z ziemi. Thudar obserwował ją uważnie, po chwili uspokojony podszedł do łupów.
-Czymże jest ta lampa, o której mówiłeś?- zapytała po chwili.
Ork odwrócił głowę w jej stronę.
-Mój ojciec w dzienniku opisał raz jedną taką. Ponoć jeśli ją znajdziesz, możesz wypowiedzieć życzenie i musi się ono spełnić -zastanowiwszy się chwile dodał- Przydałaby nam się taka lampa. A ty musiałaś się zranić czymś w tej sadzawce, bo krwawi ci noga. Nuże, choć tu.
Anima ledwo zerknęła na ranę, zastanowiły ją raczej słowa orka. Jeśli miałaby tę lampę, życzyłaby sobie tylko jednego. Żeby Salomon wrócił do życia. Idąc w kierunku towarzyszy i pochylając się nad łupami, zerknęła jeszcze raz na swoją dłoń. Wyglądała już normalnie.          
             


      

czwartek, 4 sierpnia 2011

Władczyni dziczy, czyli sesyjne przemyślenia Animy

 Na wyraźną prośbę jednego z fanów mojego bajdurzenia zamieszczam tutaj jedno z opowiadań, będących przy okazji echem jednej z sesji mojej postaci.

Anima


Leżąc z przymkniętymi oczyma w zapadającym powoli półmroku, młoda kobieta zastanawiała się nad dalszymi działaniami, które przyjdzie jej podjąć już za kilka godzin. Mimo zmęczenia wciąż nie mogła zasnąć, a płonący w niej  gniew i słuszna zemsta tylko utrudniały zadanie.
-Gdyby nie te przeklęte jaszczurze pomioty, dawno byłabym już w Grayhawk nie musząc teraz troszczyć się o zranioną dumę i utracony dobytek. Żeby ją, władczynię dziczy! Poruszającą się szybciej od wiatru gdy chciała, takie skundlone pomioty wyprowadziły w pole...-monologowała w myślach -Trzeba było ich wszystkich pozabijać już na trakcie, kiedy wypróbowywali na mnie swoje nieczyste, magiczne sztuczki. –grzmiała w duchu.
Lecz nie to tak naprawdę trapiło barbarzynkę. Skradzione dobra da się odzyskać, a obolałą dumę wyleczyć przelewając odpowiednią ilość zdradzieckiej krwi tych bestii. To gorejący żal i poczucie bezsilności, martwiły ją najbardziej. Gdyby nie przyszła do tych ruin, albo nie wplątała w to swojego kompana, Salomona, nic by się nie stało.Wtedy nie musiałaby czuć wyrzutów sumienia z powodu jego śmierci. Choć przeklęci bogowie wiedzą, że zrobiła wszystko co mogła żeby go ocalić.
Jak się odkupić?Jak zabić w sobie to nie do zniesienia uczucie zawodu? Jak...

Jej myśli przerwało nagłe trzaśnięcie. Otworzyła powoli oczy i instynktownie sięgnęła ręką w kierunku miecza leżącego u jej boku. W mroku dostrzegła tylko wielką sylwetkę pochylającą się nad dogasającym ogniem. Kilka złocistych iskier uniosło się ku górze, gdy półork, którego zapoznała dzisiejszego wieczora, podsycał dmuchaniem ogień i dorzucił kilka szczap drewna w nowopowstające płomienie. Ciało Animy rozluźniło się. W świetle zdołała zobaczyć jeszcze dziwnego wędrowca, którego napotkała w lesie. Jakby nigdy nic spał spokojnie przy przeciwległej ścianie, opatulony w koc, pochrapując z cicha. Kobieta zmarszczyła brwi.

O ile orkowie byli wrogami jej ludu i przebywanie z żywą istota posiadającą choćby część ich krwi w jednym pomieszczeniu było trudne, to czuła do tego dziwnego wojownika cień sympatii. Zaczęła szanować go za to, że jest gotów ryzykować życie by odnaleźć rodzinną relikwię, widać było wyraźnie, że honor stawia bardzo wysoko, a i odwagi mu nie brakowało. Natomiast ten drugi- znów odwróciła głowę w kierunku człowieka- Ten drugi to już zupełnie inna historia. Nie ufała mężom, którzy na polu bitwy zostawiają swoich kompanów i uciekają, poza tym zachowywał się dziwnie, wyraźnie coś ukrywał. Będzie trzeba na niego uważać- postanowiła.
Po chwili westchnęła cicho i rezygnując  z ostrożności obróciła się głową ku ścianie. Jak sprawić by plama na jej honorze znikła? -  zastanawiała się - I jeszcze ta dziwna historia ze smokiem...    
-Smok...No tak, smok!- z podekscytowania prawie poderwała się z posłania, i jedynie lata pracy na sobą pozwoliły jej pozostać na miejscu. Jednak w dużych zielonych oczach, zamiast wcześniejszego smutku, rozbłysnął blask satysfakcji.
- Smok- powtórzyła cicho do siebie.
Nigdy nie widziała tego stworzenia, ale jej współplemieńcy zawsze mieli na podorędziu jakąś historię związaną z tymi zimnokrwistymi bestiami. Słyszała, że są nawet bardziej inteligentne od ludzi, a efekty  niszczycielskich działań ataku smoka miała okazję zobaczyć tego popołudnia. Przynajmniej jeśli wierzyć opowieściom obecnych kompanów. Ten półork powiedział wyraźnie, że jakaś smoczyca ma leże nieopodal. To będzie dobra śmierć, albo chwalebne zwycięstwo. Gdyby udało jej się ubić tego gada, i wydarzenie to zadedykować pamięci Salomona, wtedy nie musiałaby czuć się winna gnomiej wędrówce w zaświaty.
Plan wydawał się idealny, gdyby nie jeden drobny szkopuł- entuzjazm wojowniczki przygasł na chwilę.
Sama nie da rady temu stworzeniu.Mogła uodpornić się na jego lodowe tchnienie, ale nie miała skrzydeł żeby wzlecieć w powietrze, ani nie wie gdzie leży wieża, w której smok się ulokował.Nie może iść tam sama- podjęła w końcu decyzję - Była wprawną wojowniczką i wierzyła we własne siły, niemniej znała też swoje ograniczenia. Nie da rady w pojedynkę takiej bestii. Trzeba by kogoś wziąć ze sobą.

Półork na pewno pójdzie z nią jeśli to będzie oznaczało, że uda mu się odnaleźć zaginiony dziennik ojca -dumała - Ten drugi...Alaryk...Może i nie jest godzien zaufania, ale pewnie jest w stanie, nawet uciekając, odwrócić uwagę bestii na cenną chwilę bądź dwie. Trzeba go będzie jakoś przekonać, może przekupić, może zastraszyć...Nie chyba jednak poprosić-zmitygowała się-Poprosić i odnieść do jego  poczucia honoru, w końcu uratowała mu życie...

Ludzie z jej wioski zazwyczaj najpierw walili toporem, a potem dyskutowali czy zadawali pytania. Anima jednak była inna. Możliwie, że odziedziczyła inteligencję i wdzięk po matce, w każdym razie sprawne władanie słowem nigdy nie sprawiało jej kłopotów. Chyba czas zacząć z tego korzystać.
Może gdy smok się obudzi, obudzą się i wojownicy, którzy wraz z nim zostali uwięzieni w czasie. A wtedy siły rozłożą się na ich korzyść...
-Feltaris...-szepnęła cicho dziewczyna- najpierw zajmę się twoimi plugawymi wyznawcami, a potem przyjdę po ciebie.
I ledwie podjęła tę decyzję, zasnęła.


* * *    

Być może to z powodu nocnych rozmyślań, a może wręcz przeciwnie, było to spowodowane wydarzeniami w ciągu dnia, Anima po raz pierwszy od dawien dawna śniła.
Znajdowała się w lesie. W tym samym, który przemierzała dzisiejszego popołudnia. Wokół niej panowała przeraźliwa cisza, niesłyszalny wiatr muskał delikatnie źdźbła trawy pod jej stopami. Rozpoznawała to miejsce, zielona polana w środku lasu, przewalone  wzdłuż drogi drzewo. Uniosła spojrzenie ku górze, stalowoszare niebo zdawało się wisieć tak nisko nad sosnowym lasem, jakby miało zaraz runąć niczym drapieżny ptak na niczego niespodziewającą się ziemię. Już  miała zrobić krok do przodu kiedy usłyszała głosy zbliżających się ludzi. Nie myśląc wiele i dając się prowadzić instynktowi skoczyła zwinnie za najbliższe drzewo, i robiąc przewrót przez ramię sięgnęła ręką po miecz. Jej dłoń natrafiła na pustkę, dziewczyna ze zdumieniem, które zaczęło się przeradzać w narastający niepokój, stwierdziła, że jest nieuzbrojona. Przycupnęła więc za pniem obserwując zza krzaków leśną polanę. Nie minęło kilka drgań serca, gdy w polu jej widzenia znalazło się kilkunastu ludzi. Część z nich jechała konno, cześć szła pieszo mówiąc coś do siebie półgłosem. Wszyscy byli zakuci w zbroje, wprawne oko Animy dostrzegło dobrej jakoś broń. Na rozkaz jadącego przodem na czarnym rumaku  brodatego mężczyzny, pochód zatrzymał się. Człowiek zwrócił konia ku swoim ludziom i zaczął im coś wyjaśniać. Dziewczyna oddychając cicho miała okazję przyjrzeć się profilowi jego twarzy, i z zaskoczeniem stwierdziła że ów człowiek jest jej znajomy. Nie mogła jednak przypomnieć sobie, gdzie mogła już widzieć tego męża, ani w jakich okolicznościach go poznała. Kilka chwil później wojownik skończył przemawiać i machając ręką przed siebie odrzucił na ramię poły białego płaszcza. W promieniach wysnuwającego się zza chmur czerwonego słońca barbarzynka dostrzegła świecący przedmiot na jego piersi. Wytężyła wzrok...I...Poczuła wielką, ciężką, zimną gulę spływającą jej do żołądka. Symbol przedstawiał dłoń ściskającą błyskawicę. To wystarczyło by obudzić wspomnienia, ale było już za późno. I choć z krzykiem rzuciła się przed siebie, wypadając zza krzaków, miała świadomość, że nie zdąży na czas. Miała rację.

W tej samej chwili gigantyczny ciemny kształt zasłonił słońce, i runął w dół na niczego niespodziewających się rycerzy. Krzyki bólu i rzezi pierwszych oddziałów mieszały się z rzucanymi donośnym głosem rozkazami. Wielki skrzydlaty, pokryty srebrno-czerwoną łuską potwór brodził wśród krwi ludzi, bawiąc się nimi jak szmacianymi kukiełkami. Wydawało się, że strzały posyłane w niego nie wyrządzają mu najmniejszej szkody, a on sam za jedną strzałę wystającą z jego potężnego cielska, zabijał dwóch, czy trzech strzelców. Konie w panice rozpierzchły się we wszystkich kierunkach. Głównodowodzący człowiek, którego wcześniej obserwowała Anima, zaczął krzyczeć coś w kierunku nieba ściskając się za pedant, i wznosząc miecz ku górze. Ognista błyskawica wyrwana chyba z samych czeluści piekielnych spadła z czerwonych od słońca chmur na stwora wyrywając mu gardłowy ryk z trzewi. Ludzie, którzy byli jeszcze żywi krzyknęli z radością, która miała jednak trwać krótko. 

Przeraźliwa bestia otwarła pysk, a z niego wystrzeliły języki ognia popieląc ostatnią linię łuczników. Anima jak w zwolnionym tempie widziała wyraz zdumienia na ich twarzach gdy stanęli oni w płomieniach, a smród ich palonych ciał i widok biegających żywych pochodni sprawił, że opadła na kolana i zaczęła wymiotować. Smok jednak jeszcze nie skończył ze swoimi ofiarami. Odwrócił swój kolczasty łeb w kierunku kapłanów i powiedział coś w syczącym języku. Wszyscy prócz brodatego mężczyzny cofnęli  się z przerażeniem, on jeden stał w miejscu, a słońce malowało ogniste wzory na jego zbroi. Odpowiedział coś po chwili na co gad wyraźnie rozzłoszczony znów otworzył psyk. Poplecznicy kapłana próbowali uciekać, on sam tylko zamknął oczy stojąc nieruchomo, gdy fala przeraźliwego zimna zalała jego ciało.
Anima odważyła się otworzyć oczy dopiero po kilku chwilach, serce łomotało jej w piersi, ręce były zaciśnięte aż do bólu na pobrudzonej krwią trawie. Krajobraz wokół uległ przeistoczeniu. Równie dobrze mogłaby znajdować się w domu na dalekiej północy, szron i lód bowiem, pokrywały wszystko zamieniając kolor zieleni w srebro. W jej domu jednak ludzie nie byli figurami uwięzionymi już na wieczność w bryłach lodu...Dziewczyna z trudem dźwignęła się na kolana ze zdumieniem czując zamarzające łzy na swojej twarzy. Zdumienie przerodziło się w przerażeni. Poczuła tylko szarpnięcie...



* *

Animę obudziło szarpnięcie za lewy brak. Lewo rozpoznała twarz Alaryka pochylającą się nad nią. Przez  sekundę walczyła z ogarniającym ją zimnem i uczuciem senności. Potem
w milczeniu kiwnęła głową i zajęła swoje miejsce na warcie, mając cały czas silne wrażenie, że w śnie coś jej umknęło, i mając przeczucie, że nie da jej to spokoju dopóki nie dowie się co to było...    

D&D 3.0, Kampania Władców Północy, vol. 1

Zalegam już ze streszczeniami kilku sesji. Postanowiłam nadrobić to jak najszybciej. Oto streszczenie pierwszej sesji kampanii, którą prowadzę już od ponad miesiąca. 

W rolach głównych występują:
Elenthar- elfi bard lvl 3
Hank- ludzki łotrzyk lvl 3
Igła - ludzki barbarzyńca lvl 3
Robur - półelfi druid

Postaci drugoplanowe:
Thudar- orczy barbarzyńca, barb lvl 3, bard lvl 4



Po udaniu się na daleką północ z różnych powodów, część drużyny spotkała się w karczmie, w faktorii handlowej -Silversky.

Miejsce to położone w pół drogi pomiędzy stolicą Greyhawk, a barbarzyńską północą, od niepamiętnych czasów jest we władaniu gnomów. Nie nie bez znaczenia jest też fakt, że właśnie
tutaj zatrzymują się karawany przybywające z obu kierunków, aby uzupełnić zapasy, wymienić towary i odpocząć. Niestety. Niedawno zaczęły pojawiać się kłopoty, kilka z karawan nie wróciło. Nie było by w tym nic dziwnego, przyszła naprawdę ciężka zima i wypadki się zdarzają. Ale kiedy zaginęły wozy faktorii, które do przebycia miały ledwie kilkanaście kilometrów i nikt z obsady karawany nie przeżył, postanowiono wezwać pomoc z zewnątrz. Całe szczęście, że tak się stało, gdyż wkrótce potem do problemów z zaginionym towarem i ludźmi doszły kłopoty w postaci regularnych i dobrze zorganizowanych najazdów goblińskich.

Wielu śmiałków przybywało do tego miejsca zaintrygowanych bądź skuszonych gnomimi obietnicami bogactwa. Niestety, żadna z drużyn udających się na północ nie powróciła. Minął miesiąc, sytuacja w faktorii stawała się coraz gorsza. Do wcześniej wymienionych kłopotów doszły także nowe : sabotaże w samym mieście, dziwne zachowania zwierząt w pobliskich lasach, strach mieszkańców okolicznych wiosek, kiedy mężczyźni nie wracali z polowania czy wyrębu drewna.

Tak rysowała się sytuacja gdy nasza dzielna drużyna siedziała w karczmie i zdecydowała się przyjąć questa. Początkowo należenie do niej: Igła-barbarzyńca, Elenthar- elfi bard, Robur - półelfi druid, Hank- ludzki łotrzyk.

Zadanie jakie otrzymali (pomijając własne, poboczne cele) było proste: udać się mniej więcej dzień drogi na północ, dowiedzieć się co stało się z gnomimi wozami i przetrzebić tyle goblińskich tyłków ile się da.

Jedynym interesującym wydarzeniem w samej karczmie oprócz trzygodzinnego zawiązywania się drużyny, było spotkanie się teamu z siedzącym w mieście od ponad miesiąca orczym barbarzyńcą. Thudar, niestety nie miał szczęścia. Początkowo odpowiadał na pytania przybyszów, ale gdy zapomniał imienia jednego z bohaterów został zaatakowany przez Igłę. Przyjął to spokojnie, gdyż sam nosił piętno szału ( swoją drogą wpadanie w szał kiedy NPC przeprasza i nie ma złych zamiarów, już na samym początku przygody jest dziwne:P) i starał się załagodzić sytuację. Jednakże gorąca krew płynęła nie tylko w barbarzyńcach, dzielny elfi minstrel także postanowił mieć swoje pięć minut. Zaatakował orka i próbował rzucać na niego czary. ( Tutaj kłania się nieznajomości mechaniki. Nie możesz jednocześnie śpiewać pieśni podnoszącej morale i rzucać czarów z komponentami werbalnymi.Wszelkie kłótnie na ten temat są zbędne)

Jak każda poprzednia drużyna i ta przeliczyła się. Thudar być może wyglądał na przygłupa, ale pozory mylą. 3 lvl barbarzyńcy i 4 lvl barda pozwoliły mu rozprawić się, choć nie bez kłopotu, z dwójką głupców. Gdy tylko stracili przytomność barbarzyńca wyrzucił ich niczym worki kartofli za drzwi. W tym czasie reszta drużyny załatwiała swoje sprawy. Robur zniesmaczony tym co się dzieje i nie chcąc się wtrącać poszedł do siebie do pokoju, a Hank postanowił zrobić zajętemu walką orkowi kawał. Sprytnie i niezauważenie zwędził róg i księgę wojownika, a po krótkim zastanowieniu postanowił wszystko ukryć w pokojach elfa. Od początku bowiem dawał wyraz swojej pogardzie i niechęci do przedstawicieli tej rasy.

Po skończonej walce, Thudar zorientował się, że jego rzeczy zniknęły. Krótkie magiczne śledztwo oraz pomoc właściciela tawerny, wszystkowiedzącego Rzepichwasta, pozwoliły mu odnaleźć zaginione przedmioty. Ork już nie pierwszy raz padł ofiarą takiego żartu. Dodam więcej, z niewiadomych dla MG powodów wszystkie drużyny do tej pory grające ten scenariusz, próbowały : zabić, okraść, obrażać, wykiwać Thudara. Najwidocznie musi być coś nie tak z piwem w tawernie, gdyż niezależnie od płci, wieku, rasy, klasy czy prestiżówki sytuacja się powtarza regularnie:P

Zniesmaczony ork postanowił nie wyciągać konsekwencji wobec nieznanego sprawy i najnormalniej w świecie skreślił kolejną drużynę i poszedł spać. Subquest przepadł.

Nazajutrz, pobijani, ale żywi, bohaterowi po zakupieniu koniecznych zapasów ruszyli ku przygodzie. Ich celem była przełęcz na północ od miasta. Mieli przejść przez prastary most, a potem udać się w kierunku sieci jaskiń wyżłobionych wieki temu w pobliskich górach przez zamieszkujące wtedy te ziemie ludy. Podróż płynęła spokojnie, wszyscy śmiałkowie rozsądnie zaopatrzyli się w ciepłe zimowe ubrania i nawet śnieg po kolana nie był im straszny. Po kilku godzinach wędrówki czas znalazł ich wspinających się stromą ścieżką( właściwie urwiskiem), po jednej stronie mających las iglasty , a po drugiej wiele metrów pod ich stopami zamarzniętą rzekę. Kilka nieudanych rzutów i grad strzał zasypał naszych bohaterów. Goblińska zasadzka! Bohaterowie po kilkunastu rundach wyrównanej walki, w końcu pokonali gobliński oddział. Najbardziej oberwał Igła, jako barbarzyńca znalazł się w samym środku walki. Gracze postanowili położyć go obok świeżo rozpalonego ogniska i dać mu odpocząć.

W tym czasie sami postanowili dalej eksplorować okolicę. Druid i bard, zobaczywszy coś na rzece postanowili skorzystać z łagodniejszego zejścia na brzeg  i ruszyć po zamarzniętej tafli lodu, a łotrzyk zabrawszy swoje rzeczy ruszył dalej w stronę majaczącej w oddali sylwetki mostu.

Hank był prawie u celu kiedy zobaczył dziwną rzecz. Za plecami spokojnie rozmawiających ze sobą w dole towarzyszy(1 i 2 na kości na nasłuchiwanie! ), na samym środku rzeki zobaczył podnoszący się i pękający lód. Cokolwiek było pod jego powierzchnią ruszyło w stronę elfów. Po krótkim zastanowieniu Hank wydał z siebie okrzyk ostrzeżenia, a elfie uszy tym razem nie zawiodły. Obaj bohaterowie rzucili się do ucieczki nie patrząc gdzie biegną ani jak stawiają stopy.

Bard miał pecha, udało mu się wpaść do przerębli zamaskowanej dobrze zalegającym na lodzie śniegiem. Gdyby nie natychmiastowa pomoc druida, dzielny minstrel utonąłby z pewnością. Po wydostaniu się na brzeg obaj podróżnicy zobaczyli to, co Hank już wiedział od kilku chwil. Ognisko, które zostawili było wygaszone, rzeczy elfów, podobnie jak ciała goblinów, zniknęły, a krwawy ślad na śniegu sugerował, że nieprzytomny barbarzyńca Igła, jest w stanie gorszym niż ten, w którym go zostawiali.

Tak skończyła się nocna, trwająca 7 godzin sesja i zarazem pierwsza sesja tej kampanii.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Avangarda po raz pierwszy...

Avangarda 007 już za nami, zostało jeszcze napisanie relacji, wysłuchanie opinii i obejrzenie zdjęć. Pozwolę sobie jednak na krótką refleksję już teraz.

Nie spodziewałam się fajerwerków, myśląc, że i tak na niewiele atrakcji się załapię, jednak nie miałam racji. Na tegorocznej Avie, mimo nawału zajęć i niezależnie od wszystkiego, bawiłam się naprawdę dobrze. Z tej okazji, przed umieszczeniem swojej oficjalnej relacji, chciałabym napisać kilka słów podziękowań dla wszystkich, którzy w jakiś sposób przyczynili się do mojego dobrego samopoczucia.

Zaczynamy: chciałabym serdecznie podziękować przede wszystkim Xaricowi, który jak zawsze stanął na wysokości zadania; tym orgom, którzy cały czas z poświęceniem wypełniali swoje obowiązki; cudownej ekipie akredytacji, w której mogłam się znaleźć oraz Posejdonowi zachowującemu świętą cierpliwość do wszystkiego co się działo oraz do nas samych; ochronie za interesująco spędzony czas; helperom, dzięki którym życie wszystkich było znacznie łatwiejsze.


Specjalne podziękowania należą się większości tegorocznych uczestników. Za wyrozumiałość, cierpliwość, bycie na luzie- jesteście wielcy! Robię swoje od wielu, wielu konwentów i to właśnie dzięki takim osobom jak Wy, zadanie jakim jest akredytowanie ludzi ma nie tylko posmak obowiązku, ale i zabawy! Nie żałuję przesiedzianych przy stoliku godzin i myślę, że mogę mówić za wszystkich GŻ-daczy siedzących ze mną na dyżurach.

W końcu biję pokłony przed swoimi "synami" , przyjaciółmi, znajomymi, graczami, którzy wytrzymali ze mną podczas tego konwentu i pomagali mi niejednokrotnie pogodzić rzeczy właściwie niemożliwe do wykonania. Mam nadzieję, że nie po raz ostatni!!!

Na koniec przepraszam, jeśli było coś z mojej strony nie tak. Postaram się bardziej przy następnej okazji.

Dzięki jeszcze raz wszystkim:)

poniedziałek, 18 lipca 2011

Kolejne początki

Z rozmaitych powodów postanowiłam wskrzesić swojego RPG-owego bloga. Niestety, okazało się, że kilka lat to za wiele dla niektórych serwerów i muszę zaczynać od nowa. Oto więc jestem.

Jak wskazuje nazwa blog będzie głównie dotyczył spraw związanych z grami fabularnymi (daty sesji, streszczenia, wrzucanie mapek, historie postaci etc.) oraz szeroko pojętą fantastyką. 

Dziękuję wszystkim czytającym i dopingującym mnie na starym blogu, mam nadzieję, że również teraz nie zawiodę Waszych oczekiwań. Podziękowania należą się także "trudnemu człowiekowi", który pomógł mi skonfigurować ten twór, zanim krew mnie zalała i rzuciłam wszystko w cholerę.

Miłego czytania.